Lena Góra, aktorka, scenarzystka, producentka. Jedna z najciekawszych postaci na polskiej scenie filmowej. Za główną rolę kobiecą w filmie „Imago”, fabularnej opowieści o matce Leny w reżyserii Olgi Chajdas, otrzymała Złote Lwy na festiwalu w Gdyni. Mieszka w Stanach i w Polsce.
Basia Welbel-Vaknin: Nasz cykl rozmów zaczynam podobnie, nawiązując do hasła I Belive in Cinema i chciałam się Ciebie zapytać, kiedy ty uwierzyłaś w kino? Kiedy zrozumiałaś, że to Twoje medium?
Lena Góra: Dość późno odkryłam kino, bo u mnie zaczęło się najpierw od sztuki szeroko pojętej, nieokreślonej, potem znalazłam drugi dom w teatrze. Znalezienie teatru, jako przestrzeni, w której można tworzyć, było dla mnie bardzo ważne i dawało poczucie bezpieczeństwa – tam mogę być dziwna, inna, czyli taka, jaką społeczeństwo mi zabraniało być, a na scenie to było ok. Samo kino przyszło do mnie zrządzeniem losu. Z Polski wyjechałam jako 16-latka, miałam już za sobą granie w teatrze w Polsce, potem byłam w Londynie, gdzie grałam w teatrze, potem w Nowym Jorku, też grałam w teatrze, a potem wylądowałam w Los Angeles i się trochę zmartwiłam, bo zorientowałam się, że tam ten teatr wcale nie jest ważny, nie ma go za bardzo, ewentualnie służy temu, żeby się pokazać i wybić, żeby zobaczył cię agent i wziął do filmu. Byłam zła. Kochałam teatr. Uważałam, że współczesne kino często bywa słabe, czytałam strasznie kiepskie scenariusze i dopiero, jak zagłębiłam się w kino europejskie, zaczęłam oglądać starszych i nowych twórców, zobaczyłam, że ci nowi bywają często tak samo dobrzy, jak ci starzy. Zaczęłam sama pisać filmy, zaczęłam wierzyć w takie kino, w jakim chciałabym grać i być, walczyć o niekomercyjnie kino, o kino autentyczne, dotykające prawdy, a nie takie jakie otaczało mnie w L.A. Tam już raczej nikt nie kręci na taśmie.
B.W.V: Chciałabyś zrobić film na taśmie filmowej?
L.G: Zrobiłam na razie jeden. Na 16 mm. Zresztą przy każdym projekcie o tym marzę i zawsze mam nadzieję, że zaraz zrobię kolejny. Wiele osób mówi teraz, że nie ma to znaczenia i że można nakręcić film cyfrowo i dodać ziarno na postprodukcji, ale dla mnie jest to śmieszne, to jakby zrobić sobie operację plastyczną, totalne oszustwo. I tak naprawdę wcale też nie o to chodzi, żeby to tak wyglądało jak na taśmie, nie chodzi o te kropki czy ziarno, tylko o szacunek dla tego medium, dla sposobu kręcenia. Cały proces tworzenia na taśmie filmowej jest inny. I to skupienie, jakie wytwarza się na planie. Kocham ten proces. Pracuję teraz z amerykańskim reżyserem Jeffem Preissem, zresztą Tomek Kolankiewicz współpracuje ze mną przy tym projekcie. Chcemy zrobić z Jeffem filmowy projekt amerykański tu w Polsce. Jeff jest z wykształcenia operatorem i jako autor zdjęć zrobił dokument o Chet Baker, „Let’s Get Lost” – to do dziś najdłuższe standing ovation na festiwalu w Wenecji. Potem zrobił film „Low Down”, już jako reżyser, z Glenn Close i John Hawkes, którego ja potem ukradłam do „Roving Woman” – i Jeff ten film nakręcił na taśmie. W ogóle Jeff walczy o to, żeby zrozumiano, że wszystko ma znaczenie, i właśnie on bez taśmy filmu nie zrobi. Jednym pięknym zdaniem podsumował dyskusję, jaka wywiązuje się zawsze z producentem na temat kręcenia na taśmie: Digital: There’s no there, there. Film: There’s a there, there.
B.W.V: Na ile w życiu codziennym korzystasz ze sprzętów świata analogowego, a na ile z cyfrowego?
L.G: Staram się, ale nie z nie wiadomo jakiego konceptu, ale dlatego że mam trochę dosyć tego wszystkiego, co jest wirtualne. Kindla nie zniosę, nie jestem w stanie przeczytać książki bez kartek. Próbowałam wielokrotnie. Nie umiem, to zabiera mi całą przyjemność. Wiem, szkoda tego lasu, papieru, fajnie żebyśmy nie ścinali tych wszystkich drzew. Ale nic nie zastąpi zapachu papieru, dotyku papieru. To chyba jedyne przyjemne wspomnienie z podstawówki, jakie mam, te nowe książki na początku roku. Nie czytam też scenariuszy w formie elektronicznej. Zawsze proszę o wysłanie wydruku. Ludzie się często dziwią, przecież jeszcze nie wiadomo, czy w ogóle będziemy to robić. Ale to jest całkiem inaczej, no jest w tym coś pięknego, jak dostaniesz tekst wydrukowany, i to jeszcze ze swoim imieniem. Staram się też robić zdjęcia nie tylko telefonem. Mam różne małe aparaty analogowe, bo to coś zupełnie innego. Takie zdjęcie analogowe zostaje z tobą. Mój chłopak nauczył mnie też, żeby raz do roku wydrukować wybrane zdjęcia z telefonu. Inaczej te setki zdjęć są gdzieś na zawsze w jakiejś chmurze czy bóg wie gdzie i nie mają żadnego znaczenia.
B.W.V: Chmury mają to do siebie że czasem na przykład znikają.
L.G: Oj boję się tych chmur, to mi właśnie przypomniało że muszę zapłacić 5 dolców, żeby powiększyć miejsce na zdjęcia.
B.W.V: Mieszkasz w kilku miejscach jednocześnie. Czy masz jakieś artefakty, które z Tobą przemierzają ocean, czy masz może wynajęte piwnice, gdzie trzymasz pamiątki?
L.G: Akurat śmiesznie. Myślałam o tym, żeby to zminimalizować, ale faktycznie, w Nowym Jorku, w Los Angeles i w Warszawie mam wynajęte piwnice, gdzie trzymam rzeczy, nie dużą ilość, ale w każdej są książki i zdjęcia. Albumy mojej mamy i ciuchy. Wszędzie inne i zostawiam je tam, a potem wracam i odkrywam na nowo. Trochę jakbym była trzema różnymi osobami, jak się przemieszczam po świecie, przynajmniej jeśli chodzi o garderobę.
B.W.V: Musiałaś przejrzeć spore archiwum przygotowując się do filmu „Imago”.
L.G: Tak i to jest wielka radość. Zanim wyjechałam (mając 16 lat) mieszkaliśmy w jednym domu maksymalnie 2 lata, w zasadzie byliśmy cały czas na walizkach. W przeprowadzkach wszystko poginęło poza (i to naprawdę chyba dzięki kosmosowi) dwoma boksami zdjęć i listów. I na podstawie różnych opowieści ludzi i tych dwóch pudeł ze zdjęciami plus negatywami Wojtka Ruka utkałyśmy z Olgą Chajdas „Imago”. Wojtek Ruk, teraz nauczyciel ZEN, kiedyś ornitolog-fotograf, którego w filmie gra Mateusz Więcławek, robi filmowej Eli zdjęcia, bo faktycznie tak było, że on był obecny w jej życiu i te zdjęcia jej cały czas pstrykał i miał zachowane negatywy. Mówił, że wielu z nich nigdy nie wywołał, nie zrobił odbitek, to było niesamowite, bo byłam pierwszą osobą, która je zobaczyła. Także większość kadrów i inspiracji do filmu wynikło właśnie z tych zdjęć. To był niesamowity czas i ludzie. Ale powiem ci, że cały czas spotykam wspaniałych ludzi, na swojej drodze, którzy są w jakiś sposób niewidoczny połączeni, jak z jednego plemienia. Wszystkie jesteśmy „Córkami dancingu”.
B.W.V: Czy masz notes albo kalendarz? Z czego korzystasz? Robisz notatki w telefonie?
L.G: Od dzieciństwa pisałam pamiętniki, ale przestałam. Od dłuższego czasu kładę sobie do głowy, żeby zacząć coś zapisywać. Mam nawet nowy niebiesko-morski dziennik, który właśnie dostałam od pewnego fajnego kolegi. Nawet myślałam, że po naszej rozmowie zacznę robić notatki. Ale mam taką jedną rzecz, która mi przybyła, od czasu pisania pamiętników. Jest tak, że jak zacznę coś pisać i zapiszę już parę kartek, a potem to odłożę, to jak do tego wrócę, myślę sobie, no nie no serio? Myślę, że to jakaś kompulsja pisarki, scenarzystki. Czujesz, że to jest do zmazania i nie chcesz kontynuować w tym samym miejscu. Pootwierałam sobie 7 czy 8 zeszytów i je odłożyłam. Cieszę się, że tobie to mówię, bo to jest kretyńskie, co ja robię, trzeba po prostu pisać dalej, to zmienia się z Tobą w czasie. Ale wiesz, wszyscy moi ulubieni twórcy, z którymi miałam się szansę spotkać, to każdy, naprawdę każdy, ma mały notes w tylnej kieszeni, w którym coś tam sobie cały czas notuje. A ja niestety często używam telefonu, notuję, ale i nagrywam. Bo ja często coś zgapiam i tego też wcale nie ukrywam. Zapisuję sobie niektóre sytuacje. „Imago” i „Roving Woman” to są też po prostu zgapy z mojego życia. Bo ja nie wiem, po co męczyć się, żeby wymyślać historie, skoro tyle daje życie.
B.W.V: Jak wygląda twój zawodowy kalendarz na ten rok?
L.G: 2024 jest fajny. Robię projekt, z którego się cieszę, bo dla odmiany nie piszę scenariusza ani nie produkuję i odchodzi mi dużo stresu organizacyjnego. Skupiam się na jednej rzeczy – na aktorstwie. Mogę się zrelaksować, bo to jest bardzo dobre i jest dobrze zaopiekowane. Czuję, że to będzie też gdzieś tam zahaczało o gatunek, ale i o prawdę. Ja o to walczę zazwyczaj, a tu czuje, że nie muszę. A w czerwcu obiecuję sobie, że wrócę na chwile do LA, bo dawno mnie tam nie było bardzo, a ja jestem też jednak tą Amerykanką i duża część mnie czuje się tam dobrze. Jak jestem tam długo, to tęsknię za ziomkami z mojego „boiska” tu w Polsce, a jak jestem tu długo, to tęsknię za otwartą drogą, za życiem w samochodzie, którego tam jest dużo i za pikantnym Hot Sauce, za słońcem. Ciągle sobie obiecuje, że zaplanuje to mądrze, przyjadę tu latem, a tam będę w czasie polskiej zimy i nigdy to nie wychodzi, zawsze się to wydarza odwrotnie. Ale kupiłam sobie lampę, która imituje słońce.
B.W.V: Jakie masz najważniejsze daty w ciągu roku?
L.G: Wigilia, dlatego że mam ją bardzo swoją, bo od lat nie miałam rodzinnej i to się stało dla mnie czasem symbolicznym, jak i Wielkanoc, czyli odrodzenie. Pewnie wzięło się to z Kościoła, który ma to w swoim kalendarzu, ale ja po prostu lubię symbolikę tych świąt. Dlatego też lubię Sylwestra. Żeby zamykać stare i otwierać nowe. Żeby próbować odtożsamiać się z tym, z czym się skleiłeś. A wiesz, że dziś są Walentynki? I jeszcze lubię przesilenia – wiosenne, zimowe. Czuję ten okres i różnice, kiedy się zmieniają pory roku, czuję to w kościach. To z kolei wywodzi się z kalendarza pogańskiego. Strasznie lubię takie różne obrządki, czy czasem kwiaty przynieść do domu, marzanna, zaklęcia. Ważne sprawy. A niedawno był księżycowy nowy rok i zmienił się kalendarz chiński – i teraz zaczął się rok smoka. Nowy rok wypada zawsze w pierwszy nów, w tym roku akurat 10 lutego. I to jest kolejne przejście. Ja trochę tam rozmawiam sobie z kosmosem. Staram się patrzeć na symbole.
B.W.V: Czyli patrzysz i na słońce, i na księżyc? To księżyc często nadaje rytm wielu kalendarzom.
L.G: Tak. Ostatnio moja koleżanka zwróciła uwagę na mój kalendarz w telefonie, który jest amerykański i zaczyna się od niedzieli.
B.W.V: To z kolei żydowski zaczyna się od niedzieli.
L.G: Tak. Lubię to, bo jak się zaczyna od niedzieli, to zaczyna się od odpoczynku. Ale wiesz, księżyc to też kobiecy okres, miesiąc. Mam apkę, która pokazuje mi, kiedy będę miała okres i jaka mogę być w tych dniach. Dopiero niedawno po raz pierwszy przyznałam się przed samą sobą, że mam hormony, mam okres i one są bardzo w moim życiu obecne. I zamiast z tym walczyć, udawać, że tego nie ma, tak jak nie ma tego w męskim świecie, lepiej to zrozumieć i już z tym nie walczyć. Udawałam, że nie mam PMS. Teraz kiedy na przykład trenuję do roli i mam zaplanowane dwanaście godzin ciężkiej pracy na siłowni tygodniowo, to na dzień dobry mojemu trenerowi mówię, słuchaj ja mam dziś pierwszy dzień okresu, to będzie taki a taki dzień, a za tydzień będzie inaczej. I to jest jedna z moich największych rewelacji, że mogę się do tego przyznać. Po czterech godzinach boksu powiedziałam mu ostatnio, przepraszam, to jest mój trening przedokresowy, potrzebuję 5 minut, żeby chwilę popłakać. Udało mi się to powiedzieć, w jakiś taki lekki sposób, a kiedyś było dla mnie to było ogromnie trudne, żeby się przyznać, że mój kalendarz menstruacyjny wyznacza pewne emocje i że to jest ok. I teraz tak robię. I wtedy właśnie przejmuje się nad tym kontrole. Płaczę i to nie dlatego, że jestem beznadziejna w boksie, ale dlatego że po prostu mam dziś okres. I tyle. Także bardzo polecam.
B.W.V: Boks czy to przyznanie się?
L.G: I jedno, i drugie. Boks jest ekstra, a branie pod uwagę siebie, swojego okresu, wpływu księżyca, emocji też ekstra. I to nie umniejsza niczemu wagi. Niestety często czułam, że świadomie lub mniej podważane są moje emocje. Bałam się też, że jak się przyznam, że na dodatek to jeszcze jest podważone moim okresem, to już w ogóle będzie można mnie zlekceważyć. Chciałam bronić więc swoich emocji. A trochę wracając do I Belive in Cinema, taka narracja jest teraz w nurcie kina feministycznego, które na szczęście zwraca uwagę na kino kobiece. Mam pewną obawę, które wynika z tego, że jeżeli będziemy robić film o kobietach-wydmuszkach, o pewnej wersji kobiet Wonder Woman, Super Woman, SheHulk, kobietach, które udają mężczyzn, to będzie to nieprawdziwe, niebezpieczne i bardzo złe. W moich ostatnich dwóch filmach mamy bohaterki, które mają wady. Sara z „Roving Woman” kłamie, jest trudna, nie wie, jak być kobietą. Ela z „Imago” bierze narkotyki w ciąży, nie wie, jak być matką i często płacze. I to nie jest ocenione jako złe. Ja chcę przedstawiać kobiety w pełnym wachlarzu naszej kobiecości. Kobieta musi być równouprawniona, równa do tworzenia, bycia, myślenia i na cokolwiek innego ma ochotę. I jest idealna właśnie taka, jaka jest, z okresem, z gorszymi dniami, z huśtawkami emocjonalnymi. Chciałabym się przyznawać do tych kobiecych rzeczy i też pozwolić mężczyznom, by mogli nie być cały czas silni. Niech ten mężczyzna ma też huśtawki emocjonalne i nie potrafi zrobić remontu.
B.W.V: Taki jest trend w Stanach?
L.G: Też. Teraz dość mocno jest rozkręcona cancel culture – daleki wynik zwrócenia się ku patrzeniu się na to, co jest ważne. Bardzo szybko tam to zadziałało. Mało było czasu na to, żeby tak naprawdę spojrzeć na mniejszości. Zaraz to poszło dalej w jakiś patriarchalny koncept cancelowania ludzi za to, że powiedzieli coś nie ok. To jest strzał w kolano. Ale na przykład na Oscarach nie było nigdy tylu kobiet, kina koloru, kina europejskiego i to mnie bardzo cieszy. A w Stanach wszystko jest karykaturalne, mało tam jest miękkości, wszystko jest pisane grubą krechą. Żeby film dostał się na festiwal, trzeba odfajkować ptaszki w boksach, i musi być tam znaczone kino kobiece, czy tam jakieś. Boję się wychylenia tego wahadła w karykaturalną stronę. Czy musimy zawsze żyć w tym dualizmie męskie – damskie, dobre – złe, światło – cień, ogień – woda? Czy w tym dualizmie jest core naszych konfliktów? Tak trudno jest odnaleźć w tym jakąś miękkość. Może doczekamy takiego świata, żeby na przykład można było zgłosić film na festiwal anonimowo, bez ujawniania imienia, nazwiska, narodowości, płci. Ja zawsze szukam środka, staram się, żeby niczego nie wybierać, żadnej ze stron, jako coś lepszego. Czy to jest możliwe? Bo w sumie historycznie to kręcimy się w kółko.
Rozmawiała Basia Welbel-Vaknin
Zdjęcia Aga Bilska